25 czerwca 2016 roku wypłynęliśmy w VII rejs Wilków Mazurskich. Wyruszyliśmy z Rucianego-Nidy, by przez tydzień rozkoszować się urokami południowych jezior mazurskich. Chcieliśmy nie cumować zbyt często w portach. Marzyliśmy o wyprawach do lasu, podjadaniu jagód i malin, i korzystaniu z uroków dzikiej przyrody. Jak wyszło? Przeczytajcie sami…
Obejrzyj galerię:
Niestety, aura nie pozwoliła nam na realizację tych planów. Już pierwszego dnia wielkie urwanie chmury zagnało nas do najbliższego portu w Piaskach. Pogoda jednak nie popsuła nam nastrojów i znaleźliśmy inne sposoby na spędzanie czasu. Gdy nad nami deszcz miarowo wybijał rytm, my poznawaliśmy się wzajemnie. Pochłonęły nas rozmowy o naszych pasjach i marzeniach. Kolejnego dnia popłynęliśmy na jezioro Śniardwy do Popielna, w którym odwiedziliśmy Muzeum Przyrodnicze. Tam podziwialiśmy i poznawaliśmy koniki polskie oraz bobry. Byliśmy zachwyceni, gdy okazało się, że możemy małe bobrzątka trzymać na rękach! Pogoda bywała kapryśna, ale nie zraziła nas do żeglowania i częstowała nas także ciepłymi promieniami słońca. Popłynęliśmy na jezioro Mikołajskie do Starych Sadów, skąd autokarem pojechaliśmy do Giżycka na lekcję historii w Twierdzy Boyen. Potem dzielnie walczyliśmy ze swoimi lękami w okolicznym parku linowym. Po tych atrakcjach wróciliśmy na jachty i zaczęliśmy wracać w kierunku Rucianego. Bywało i tak, że pogoda odmawiała nam wiatru i musieliśmy rezygnować z żagli na rzecz motoru. Gdy spotkaliśmy po drodze drewniany kilkudziesięcioletni jacht Latający Holender, sternik poprosił jedną z załóg o holowanie, gdyż nie posiadał silnika. Byliśmy dumni, że możemy wspomóc żeglarza. Szybko jednak nasz entuzjazm zgasł – wraz z silnikiem, który odmówił posłuszeństwa. Szalonym zbiegiem okoliczności okazało się, że ratowany przez nas żeglarz okazał się być mechanikiem i to on stał się naszym ratownikiem. Dzięki jego pomocy, mogliśmy bezstresowo płynąć dalej. Każdy dzień wieńczyło ognisko połączone z kolacją oraz rytualnym tańcem, który miał odgonić złaknione komary. Śpiewaliśmy wspólne pieśni o morzu, podróżach oraz życiu pełnym pasji i wyrzeczeń. Doświadczeni żeglarze opowiadali młodym amatorom żeglarstwa, jak wygląda los prawdziwego wilka morskiego: jak to jest, gdy w trakcie burzy nie ma gdzie się schować i łódź staje się łupinką na bezmiarze wód, a widok lądu wywołuje łzy szczęścia. Te wspomnienia nie budziły w młodych żeglarzach strachu. Wręcz przeciwnie – niektórym zapalała się w oku iskierka… Gdy w głowach zakiełkowały już marzenia o dalekich wyprawach, dzieci należało zapoznać z kilkoma postaciami, których przychylność młodemu żeglarzowi zdecydowanie się przydaje. Zorganizowaliśmy zatem oficjalny chrzest mazurski. Na uroczystość przybyli: Neptun, Prozerpina, Perun i Świętowit, wynurzając się z toni jeziora. Aby zostać dopuszczonym do chrztu każdy szczur lądowy musiał wykazać się sprytem i odwagą, wykonując szereg zadań. Na szczęście wszyscy przeszli swoje próby i zostali przyjęci do żeglarskiej rodziny. To był już nasz ostatni, pożegnalny wieczór. Nazajutrz wsiedliśmy w autokar do Warszawy, bogatsi o nowe doświadczenia, mądrzejsi o wiedzę wpojoną przez wymagających sterników, z wyrytymi w sercach nowymi przyjaźniami. Najpilniejsi i najdzielniejsi uczestnicy obozu za wzorowe zachowanie i wyjątkowe zaangażowanie w naukę żeglarstwa otrzymali wspaniałą nagrodę – wyjazd na pięciodniowy rejs po Bałtyku! Już nie możemy się doczekać, by za rok znów rozpalać serca i budzić uśmiechy u kolejnych kandydatów na młodych żeglarzy.Przeczytaj całą historię...